Historia firmy

| Dodano: 30 marca, 2011

O początkach naszej firmy, czyli jak to było za czasów CENZURY
… wspomina właścicielka Magdalena Reszewicz

Pomysł otwarcia zakładu kserograficznego narodził się w roku 1986, kiedy z obecnym mężem, wtedy jeszcze narzeczonym byłam w Warszawie i musieliśmy skserować jakieś dokumenty. Trafiliśmy do ksero na Nowym Świecie. Trzeba było wypełnić druczek zawierający dane osobowe, co się kseruje, w ilu egzemplarzach i w jakim celu. Potem czekało się w kolejce, pan wychodził na zaplecze, po chwili wracał z plikiem odbitek i kasował pieniądze. Miło, ciepło, muzyczka gra i tylko pieniążki wrzuca się do kasy. Bardzo nam się taka praca spodobała i pomyśleliśmy czemu by takiego zakładu nie otworzyć w Głogowie?

Po powrocie zaczęliśmy kręcić się koło tego, a głównie mój ojciec zbierał informacje. Angażując w to rodzinę znalazł dla nas jedną starą kserokopiarkę marki Canon we Francji. Aby móc legalnie ją przywieść, należało uzyskać promesę, którą mogło wydać Ministerstwo Kultury i Sztuki w Warszawie – Departament Produkcji. Uzyskanie promesy oczywiście nie było proste, tak, jak zresztą nic w tamtych czasach. Musieliśmy zbierać opinie i uzyskiwać zgody wszystkich władz lokalnych, a więc ciągle nachodziły nas różne komisje, to z milicji, to z BHP, to ze straży, itd.

Ruszyła maszyna biurokratyczna. Po uzyskaniu wszystkich zezwoleń na szczeblu lokalnym należało to samo uzyskać w województwie. Zbieranie papierów zajęło nam mniej więcej 1,5 roku. Wreszcie uzyskaliśmy promesę i ojciec przywiózł kopiarkę z Francji. Teraz można było jechać do Warszawy i starać się o zezwolenie na działalność. Pojechaliśmy więc z mężem nocnym pociągiem do Warszawy i ustawiliśmy się w kolejce pod wskazanymi drzwiami, ponieważ takich osób, jak my przyjechało z całej Polski trochę więcej. Pani za biurkiem, skończywszy malowanie paznokci, zaczęła przeglądać nasze dokumenty skrupulatnie gromadzone całymi miesiącami, a nawet można już było powiedzieć, latami. Wydawało nam się niemożliwe, że może nam jeszcze czegoś brakować. A jednak. „A kurs obsługi kserokopiarki mają Państwo ukończony ?” Nie ?Mam dobrą wiadomość. Kurs taki można zrobić w jeden dzień w Warszawie w tym i w tym miejscu. Do piętnastej powinni Państwo zdążyć.” Pognaliśmy więc taksówką pod wskazany adres. Otworzył nam trochę znudzony Pan „Co tam Państwo macie? Canona? A ja tu mam Mitę, ale to nic, działa podobnie. Tu się kładzie kartkę, a tu naciska przycisk Start. To wszystko. Cztery tysiące osiemset proszę.” I tym sposobem uzyskaliśmy ostatni papierek potrzebny do otwarcia działalności.

Ostatecznie zakład został otwarty pod koniec sierpnia 1988 roku. Mieścił się pod dzisiejszym adresem – Chopina 52 z tyłu w ogrodzie, w dobudówce za garażem, która została przez nas nazwana „szopą”. Do szopy prowadziły strzałki pomiędzy pnączami róż i na początku trafiał tu średnio jeden klient dziennie. Pewnego dnia zadzwonił telefon, że ktoś przyjedzie z województwa – czyli z Legnicy, aby poinstruować nas, co wolno kserować, a czego nie. Rzeczywiście przyjechał pan od cenzury i po skrupulatnym obejrzeniu sprzętu pozostawił wytyczne, które należało spełnić. Dowiedzieliśmy się, że nie wolno nam powielać żadnych materiałów politycznych, oczywiście pieniędzy, ale też żadnych dokumentów tożsamości. Wszystko, co było powielane powyżej 50 kopii, należało pozostawić w jednym egzemplarzu w archiwum do wglądu. Otrzymaliśmy broszurę, z którą należało się zapoznać i stosować się do przepisów w niej zawartych. Ale nie to było najgorsze. Otóż otrzymaliśmy ustne i pisemne polecenia zamykania kserokopiarki na noc w metalowej skrzyni z patentowym zamkiem. Na wykonanie tego było 30 dni. Wyspawał więc mój ojciec olbrzymią metalową skrzynię. Składała się z dwóch części: stolika oraz dwóch jakby skrzydeł na zawiasach, które zamykały się na górze i przykrywały całą kserokopiarkę. Zamknąć to żelastwo na noc było nie lada sztuką, trzeba było jednocześnie trzymać lewą i prawą stronę i zgrać jedno z drugim tak, żeby klucz się dał przekręcić. Następnie skrzynia została pomalowana na czerwono i przy następnej wizycie pana od cenzury kserokopiarka spełniała rolę fortecy nie do zdobycia. Pan oczywiście wyraził swoje zadowolenie, bo nawet gdyby jakiś delikwent w nocy włamał się do szopy w celu powielenia materiałów propagandowych, to czekała go przykra niespodzianka w postaci czerwonej skrzyni.

Klientów stopniowo przybywało. Pod koniec września mój mąż wyjechał do Francji na winobranie, żeby zarobić trochę grosza. Wielu głogowian natomiast jeździło do Berlina sprzedawać kto co miał na targowisku. Mieliśmy z Głogowa bezpośredni pociąg do Berlina, a na przejściu granicznym wymagane były tzw. karty przekroczenia granicy. Kserowałam wtedy takie karty codziennie setkami, bo ludzie jeździli nawet po kilka razy w tygodniu. Zmorą naszą było jednak to, że pociąg odjeżdżał przed godz. 2.00 w nocy. Ludzie dowiedziawszy się o obowiązku posiadania takich kart i gdzie je można nabyć, przyjeżdżali w środku nocy i dobijali się do domu. Nie zdarzyło się, żeby ktoś dał spokój, póki nie dostał karty. Mama stała na progu w szlafroku i tłumaczyła, że ja jestem w dziewiątym miesiącu ciąży i żeby takie sprawy załatwiać w dzień, ale oczywiście nic to nie dawało. Nie było wyjścia. Kiedy dwa razy zdarzyło się, że musiałam wstać, ( a tu jeszcze w dodatku kopiarka nie zamknięta w skrzyni!) postanowiłam iść po najmniejszej linii oporu. Wieczorem szykowałam mamie na ganku gotowy stosik kart przekroczenia granicy, a mama wydawała je w nocy.

Ze względu na posiadaną kserokopiarkę początkowo nasz zakład nosił nazwę „Canon”. Mąż chciał poszerzyć działalność o sprzedaż płyt kompaktowych, ponieważ zawsze interesował się muzyką. Udaliśmy się więc do urzędu, żeby wyrobić nowe zaświadczenie o działalności gospodarczej i tam dowiedzieliśmy się, że zakład o nazwie „Canon” nie może handlować płytami kompaktowymi. „Musi mieć w nazwie coś związanego z płytą kompaktową. Takie są przepisy” – stwierdziła urzędniczka. I to jest odpowiedź na pytanie dlaczego na początku lat 90-tych przyjęliśmy dziwaczną nazwę „Compakt-Box”.

Na początku naszej działalności zakład był czynny w godz. 10-12 i 15-17. Te krótkie godziny otwarcia wynikały z tego, że ja w październiku 1988 roku urodziłam syna, więc spędzałam czas przy dziecku, natomiast mąż był zatrudniony w tym czasie w PKS-ie na stanowisku kierownika zaopatrzenia. Rozpoczynał pracę o godz. 7.00, a kończył o 15.00. Codziennie między godz. 10.00 a 12.00 znikał zza swojego biurka, ale na szczęście nikt tego nigdy nie zauważył. Przed godz. 15.00 ludzie ustawiali się w kolejce wzdłuż garażu. Na początku mało kto wiedział na czym polega zrobienie ksera. Czasem trzeba było zadawać wiele pytań, na które klient miał tylko odpowiedzieć „tak” lub „nie”, żebyśmy się dowiedzieli po co przyszedł. Jednemu klientowi powiedziano, że na ksero można sobie zrobić zdjęcie, więc przyszedł odstawiony elegancko w garniturze. Jakaś kobieta prosiła o 2 łyżeczki toneru, żeby sobie zabarwić skórzaną kurtkę. Ogólnie rzecz ujmując ludzie powoli sami rozpowszechniali wiadomości o istnieniu naszego zakładu i o tym, co tu robimy. Dzięki temu odwiedzało nas coraz więcej klientów i zaczęliśmy się rozwijać.

Dokupiliśmy jeszcze jedną kserokopiarkę . Tym razem poszło łatwiej. Czasy zresztą się zmieniły. Mieliśmy rok 1989, rok okrągłego stołu i przemian politycznych. Teraz cenzura zaczęła powoli schodzić do podziemia i pan z Legnicy przestał nas odwiedzać.

Nadeszła jesień. Jak powszechnie wiadomo, jesienią wszelkie szopy narażone są na plagi mysz, więc i nasza też. Jak rano wchodziło się do zakładu, to rozbiegały się po kątach. Mój mąż zaczął więc nastawiać pułapki. Rano trzeba było je dyskretnie wynieść, zanim przyjdą klienci, a zwłaszcza klientki. Ku naszemu zdumieniu myszy łapały się po dwie naraz. Do dzisiaj nie wiemy jak to było możliwe. Czyżby myszy chodziły parami ? Raz jedna mysz zdechła w środku kserokopiarki. Po rozkręceniu kserokopiarki okazało się, że przysmażyła się gdzieś w elektronice i nie ma do niej dostępu z żadnej strony, a że kserokopiarka dalej działała, trzeba było znosić smród roznoszący się po całym pomieszczeniu. Tylko jak była wyłączona z prądu, nic nie było czuć. Jednym słowem nigdy nie lubiłam tej kserokopiarki. Myślałam tylko o tym, jak się jej pozbyć i na szczęście pewnego dnia ktoś ją kupił.

W roku 1993 przenieśliśmy się do nowego lokalu przed dom. W ciągu tych ponad trzydziestu lat działalności mieliśmy lata chude i tłuste.

Najlepszym okresem były lata 90-te. Tony materiałów do kserowania, czasem trzeba było zostawać do północy albo i dłużej, ale były też i pieniądze. W 2009 roku wzięliśmy kredyt na zakup większego lokalu w centrum miasta, przy ul. Słodowej. Większa powierzchnia pozwoliła nam wzbogacić tzw. park maszynowy o wielkoformatowe plotery i skanery. Kiedy powstawały konkurencyjne firmy, zawsze drżeliśmy o własną przyszłość. Przetrwaliśmy to, tak jak przetrwaliśmy socjalizm i „polski ład”, choć musieliśmy zamknąć zakład przy ul. Chopina. Dalej ciągniemy ten wózek, chociaż teraz musimy robić tysiące rzeczy więcej niż kiedyś. Mamy wielu wspaniałych klientów, z którymi zaprzyjaźniliśmy się przez te wszystkie lata działalności. To dzięki nim istniejemy i działamy dalej.